Postmodernista, surrealista, artysta, dziwak. Z zawodu: reżyser, scenarzysta, animator, malarz, muzyk, aktor i fotograf. Kino to dla niego dźwięk i obraz współgrające ze sobą w jednym czasie. Nie ma chyba jednak innego reżysera, którego filmy wywoływałyby tak dużo pytań, a tym najczęstszym jest „o co w ogóle chodziło?”. No właśnie, o co? Cóż, David Lynch wam tego nie powie…
Filadelfia, czyli tam, gdzie wszystko się zaczęło…
Ciężko zmieścić jest biografię Davida Lyncha w kilku tysiącach znaków. Od czego zacząć? Od dnia narodzin w Montanie, od tułaczki po całych Stanach, hippisowskiego dzieciństwa, edukacji, miłości do malarstwa, czy od pierwszych animacji? Zacznę jednak tam, gdzie według samego Lyncha wszystko się zaczęło. Zacznę od Filadelfii. Nietrudno znaleźć informację o największych inspiracjach Davida Lyncha. Pierwszą i najważniejszą z nich było właśnie miasto Filadelfia na południe od Nowego Jorku.
Mieszkał wtedy z żoną i małą córeczką w tej niebezpiecznej części miasta. Jak sam wspomina, Filadelfia tych czasów była miastem strachu. Dwa razy byli obrabowani, ukradziono im samochód, a ulicę dalej ktoś w środku dnia zabił młodego chłopca. Niebezpieczeństwo było stale w pobliżu, wpełzało za skórę i paraliżowało od środka. I właśnie to uczucie paraliżu stało się inspiracją. Przekleństwem i chwałą jednocześnie. Gdyby nie Filadelfia z pewnością nie powstałyby pierwsze animacje tworzone w czasie jego edukacji na Pennsylvania Academy of the Fine Arts. Gdyby nie Filadelfia na pewno nie powstałaby Głowa do wycierania, czyli pierwszy pełnometrażowy film Davida Lyncha. Gdyby nie Filadelfia pewnie nie byłoby Davida Lyncha. Lyncha takiego, jakiego znamy dziś.
Głowa do wycierania, czyli film który dał mu szacunek
Głowa do wycierania była objawieniem dla światka filmu niezależnego. Oto do Los Angeles zawitał trzydziestoletni, ekscentryczny reżyser, który dostał 7200 dolarów od nowopowstałej organizacji American Film Institute na realizację pierwszej poważnej produkcji. Dla Lyncha ten film to „sen o czymś mrocznym i niepokojącym”. Niepokojące współgranie industrialnego czarno-białego miasta, surrealistycznych wydarzeń i eksperymentalnej ścieżki dźwiękowej sprawia, że film albo się kocha, albo nienawidzi. Nie można go jednak nie rozumieć. Nawet jego żona musiała szukać w nim sensu sama. „To się tam wije na różne strony i dlatego każdego trafia trochę od innej strony.[…] Dla każdego znaczy coś innego i to jest świetne”.
David nie chciał rozmawiać o znaczeniu filmu. I to pozostało mu do dzisiaj. Grozę wzmagała tu szczególnie postać nowo narodzonego dziecka błąkającego się między jawą a snem bohatera Głowy do wycierania. Wielu podejrzewało, że był to cielęcy płód. Sam Lynch nigdy tego nie skomentował. „Nie chcę o tym rozmawiać” – i rozmowa się kończyła. Wiadomo jedynie tyle, że na liście płac pojawił się lekarz. Głowa do wycierania to była jego własna Filadelfijska opowieść.
Człowiek słoń, czyli pierwsze uderzenie popularności
Sam Stanley Kubrick przyznał, że żałuje, że to nie on jest jej autorem. Musiał to być nie lada komplement, bo właśnie filmy Kubricka David Lynch uznaje za jedną z największych inspiracji kinowych (szczególnie jego Lolitę). Uwielbiał też kino Billy’ego Willdera i Alfreda Hitchcocka. Bulwar zachodzącego słońca Willdera i Vertigo Hitchcocka posłużyły za inspirację dla Mullholand Drive. Pierwszy z nich ociera się mroczny świat Hollywood, drugi – o dwoistość osobowości, swego rodzaju rozdwojenie jaźni przedstawianych postaci. Lynch pokazał to oczywiście w odrobinę inny sposób. Zanim przyszła jednak pora na Mullholand Drive, po drodze Lynch wypuścił kilka mniej lub bardziej udanych „dzieci”.
Zaraz po Głowie do wycierania przyszedł czas na Człowieka słonia, który ostatecznie ugruntował jego pozycję w showbiznesie. Do tej pory był raczej wielkim talentem, który dociera do nisz dziwnym przekazem, w dodatku nie tłumacząc, o co w tym przekazie w ogóle chodzi. Nikt nie rozumiał, że o to właśnie w tym chodzi, żeby nie wiedzieć o co chodzi. I Lynch doskonale o tym wiedział.
W swoich pierwszych wywiadach w ogóle mało mówił, co czyniło go dosyć niezręcznego rozmówcę, szczególnie dla dziennikarzy przyzwyczajonych do wylewnych artystów Hollywood, których cieszyła chwila blasku. Człowiek słoń był przepustką do mainstreamu. To opowieść na podstawie prawdziwej tragicznej historii człowieka z licznymi deformacjami ciała, przede wszystkim głowy. Finalnie ku zaskoczeniu samego twórcy, film zgarnął osiem nominacji do Oscara, w tym dwie dla samego Davida Lyncha.
Blue Velvet, czyli kto zrealizuje fantazje Lyncha
Wielki sukces, jaki w niego uderzył, przyciągnął zainteresowanie samego Georga Lucasa, który wyszedł z propozycją wyreżyserowania trzeciej części Gwiezdnych Wojen. Lynch odmówił. Zainteresował się jednak klimatem science fiction na tyle mocno, że zabrał się za Dune – wysokobudżetową produkcję, opowiadającą o życiu w przyszłości. To była pierwsza porażka, przynajmniej finansowa. Film kosztował 45 milionów dolarów, zarobił niecałe 28. David postanowił wtedy powrócić do stylu, jaki zaprezentował widzom w Głowie do wycierania.
Był rok 1986, kiedy jedna z najsłynniejszych produkcji Davida Lyncha ujrzała światło dzienne. Nad scenariuszem do Blue Velvet pracował od ponad dziesięciu lat. Wszystko było dopracowane. Wszystko poza studiem, które chciałoby film nakręcić. Uważali bowiem, że historia ma zbyt wiele seksualnych kontekstów i przemocy. W Blue Velvet mamy jednak dużo więcej. Brutalność to, jak mówi sam Lynch, ta najbardziej oczywista warstwa, która sprawia, że nie widzimy tego, co jest pod powierzchnią. Ale wiemy, że to tam jest.
A w głębi filmu było dużo, dużo więcej niż opowieść o młodym chłopaku zafascynowanym piękną kobietą i jej kryminalną zagadką. Jedną z pierwszych scen jest tu moment znalezienia ludzkiego ucha. „Sam nie wiem dlaczego miało to być ucho. Poza tym, że miało być wejściem do czegoś głębszego, ucho mieści się na głowie, dzięki czemu pozwala wejść prosto do umysłu. Ucho wydało się doskonałe”. Poza symboliką przyszedł też moment na fascynację muzyką. Przewijający się motyw piosenki „Blue Velvet”, przedstawianej zarówno w oryginale (Bobby Vinton), jak i wykonywanej przez Isabellę Rossellini zapoczątkował przywiązywanie niezwykłej wagi do ścieżki dźwiękowej każdego z kolejnych filmów.
Tutaj zaczęła się też długoletnia współpraca z aktorami, którzy pojawią się jeszcze u Lyncha nie raz, jak Isabella Rosselini, Laura Dern czy nieśmiertelny Kyle MacLachlan. Tu wątki i powiązania z kolejnymi dziełami zaczynają się łączyć, a widz przy każdym kolejnym seansie odkrywa nie tylko nowe „powierzchnie”, które potrzebują interpretacji, ale i elementy, tworzące wrażenie, że każdy kolejny film Davida Lyncha jest niezbędną częścią jakiejś większej układanki. Półmrok, kolorowe światła, małe miasteczka, czerwone zasłony, podejrzanie zachowujący się ludzie, powtarzający się aktorzy, motyw zagubionego faceta i femme fatale oraz ogólny klimat neo-noir – Blue Velvet był pierwszym kęsem wykwintnego dania, jakim okazała się przyszła twórczość Lyncha. Wraz komercyjnym sukcesem przyszła też kolejna nominacja do Oscara.
Twin Peaks, czyli jak naprwdę zginęła Laura Palmer
W późnych latach osiemdziesiątych David Lynch zaczął pracować dla francuskiej telewizji. W tym czasie poznał producenta Marka Frosta, z którym zabrali się za filmową biografię Marilyn Monroe. Projekt nie ujrzał światła dziennego, ale stał się początkiem jednej z najbardziej fascynujących i najważniejszych współprac w świecie kina. Podczas rozmowy w kawiarni wymyślili serial. Northwest Passage, czy komuś to coś mówi? Pewnie nie. Ostatecznie postanowili zmienić tytuł swojej historii na coś bardziej intrygującego. Twin Peaks.
Dziś Twin Peaks uważa się za książkowy wzór postmodernistycznej twórczości filmowej (poważnie, to jest akademicki ideał, który musi zobaczyć każdy student zajmujący się szeroko pojęta kulturą). Gdyby ktoś jakimś cudem zatykał uszy, gdy padała nazwa Twin Peaks i w ogóle nie ma pojęcia o co chodzi – to serial z początków lat dziewięćdziesiątych, który zmienił oblicze ówczesnej telewizji. Nikt wcześniej i nikt dużo, dużo później nie nakręcił nic tak odkrywczego, tak świeżego, tak wbijającego w fotel, zabawnego i jednocześnie tak mrocznego. Najpierw całe Stany, a potem także cała Europa chodziły w koszulkach krzyczących dramatycznie: „Kto zabił Laurę Palmer?”.
I znów mamy MacLachlana, znów mamy klaustrofobiczne, senne, niepozorne miasteczko, hipnotyzujących bohaterów, zawiłą intrygę, budowaną na granicy między realnością a fantazją, a także niepokojącą atmosferę wiszącą nad każdym odcinkiem. Oczywiście wszystko w akompaniamencie powtarzalnej muzyki, która jest jednym z lepszym soundtracków, jakie kiedykolwiek powstały do jakiegokolwiek serialu. Tutaj po raz kolejny David Lynch nie tłumaczy, o co w tym wszystkim chodzi. Zabawa z odkrywaniem ma się dziać w naszej głowie. Rok po sukcesie serialu nakręcił pełnometrażowy prequel Miasteczko Twin Peaks. Ogniu krocz ze mną, będący pewnego rodzaju dopełnieniem całości, ale film nie przyjął się już tak dobrze. Najbardziej niepokojące i zawiłe historie miały dopiero nadejść.
Kolejne filmy, czyli David Lynch wierci Ci w umyśle
Tuż przed wkroczeniem w nowe tysiąclecie Lynch wyreżyserował Zagubioną autostradę. Jeżeli potrafisz do kupy poskładać wszystkie wątki Zagubionej autostrady i z pewnością siebie powiedzieć „Wiem, co autor miał na myśli”, to wiedz, że jesteś wyjątkiem. I wiedz, że pewnie i tak nie wiesz, co Lynch miał na myśli. On nie chce, żebyś wiedział, co miał na myśli. On chce, żebyś odkrył to przez własne filtry, dzięki którym interpretujesz rzeczywistość, także tę filmową.
Podobnie jak w kolejnym Mullholand Drive, w Zagubionej autostradzie Lynch zgrabnie lawiruje między snem a jawą, pozwalając widzowi samodzielnie dość do tego, co było prawdziwymi wydarzeniami, a co sennymi koszmarami bohaterów. Ukradkiem podrzuca (mniej lub bardziej subtelnie) drobne wskazówki, ale za nic w świecie nie wytłumaczy ich w wywiadach. Do historii przeszły już słynne konferencje, w których sfrustrowani dziennikarze usiłowali dociec do głębi lynchowskiego umysłu. Działa zupełnie odwrotnie niż chociażby Ridley Scott, który jasno wyjaśnił w wywiadzie zakończenie Łowcy androidów. Tutaj, drogi widzu musisz się wysilić.
Medytacja transcendentalna, czyli łowienie pomysłów
Fascynacja podświadomością jest u niego częścią procesu twórczego. Nie ukrywa swojego zaangażowania w ruch związany z medytacją transcendentalną, która zdaje się towarzyszyć jego kreatywnym dokonaniom niemal całe życie. Jest jednocześnie najsłynniejszym popularyzatorem tego rodzaju medytacji i promuje ją na całym świecie. Opiera się ona na wypowiadaniu krótkich mantr, powtarzanych wielokrotnie. To też jego lekarstwo na zachowanie równowagi i spokoju – co widać w każdym z jego wywiadów. Jak sam wspomina, był niedzielny poranek 1973 roku. Pracował wtedy nad Głową do wycierania. Wtedy jego siostra wyszła z propozycją pójścia na sesję medytacyjną. Były to czasy, kiedy Maharishim (twórcą tej techniki) fascynowali się Beatlesi i The Beach Boys. Poszedł bez przekonania, ale po wgłębieniu się w medytację poświęcił się jej całkowicie. Bez ogródek przyznaje, że stał się szczęśliwszy, a cały gniew odszedł. Przyczyn kolejnych pomysłów też dopatruje się w medytacji. A dobre pomysły to dla niego jedna z większych wartości w życiu. Jak sam przyznał:
Pomysły są największym ludzkim darem. Pomysły płyną po wszystkich ludziach cały czas. Zawsze powtarzam: nie rób niczego bez pomysłu. Kiedy złapie się dobry pomysł to ogarnia taka ekscytacja, od razu się zakochujesz i wiesz, co z tym dalej zrobić. (..). Najważniejsze jest więc ich złapanie. Zawsze porównuje to do łowienia ryb. Musisz być cierpliwy i naprawdę tego chcieć, to jak robak na haku. Jeśli masz cierpliwość, pomysły zaczną do ciebie przypływać.
XXI wiek, czyli stary, dobry David Lynch i młodzi widzowie
Wraz z rosnącą popularnością Internetu na początku XXI wieku, David Lynch postanowił zabawić się nie tylko konwencją i technicznym aspektem swoich produkcji, ale tez formą dystrybucji. Stworzył własną stronę, na której publikował swoje surrealistyczne krótkometrażówki. Szczególną uwagę zwraca niepokojący film Króliki o humaidalnych królikach, które są mroczną mieszanką Big Brothera i gry The Sims:
W 2006 roku przyszedł też czas na ostatni do tej pory pełnometrażowy film. Trzygodzinny Inland Empire to gratka dla czekających od kilku lat fanów nielinearnej, niepokojącej fabuły i mrocznego klimatu. Po raz kolejny zobaczyliśmy też znaną aktorską śmietankę (z której część już chyba nigdy nie pozbędzie się lynchowskiego posmaku) – Laurę Dern, Justina Theurouxa, czy Naomi Watts.
Od tego czasu zdawać by się mogło, że Lyncha w pełni pochłonęło nawoływanie do medytacji, malowanie i od czasu do czasu kręcenie krótkich metrażów i animacji. Mówi się o nim, że 90% czasu spędza z pędzlem w ręku, chociaż świat zna go jako reżysera.
W 2014 roku miło zaskoczył swoich fanów na Twitterze, wspominając o sequelu Twin Peaks. To nie był w sumie przypadek. W ostatnim odcinku kultowego serialu pada słynne zdanie „Do zobaczenia za 25 lat”. Tą nadzieją żyło przez ćwierć wieku znaczne grono fanów jego twórczości. Pomimo, że nie udało się w 2016, to w końcu mieliśmy okazję zobaczyć kontynuację serialu. Chociaż zdawać by się mogło, że w dzisiejszych czasach, kiedy dobre, wciągające seriale nie są niczym nowym, a David Lynch próbuje porwać się trochę z motyką na słońce, to mistrz nie zawiódł.
Twin Peaks po raz kolejny okrzyknięto najlepszym serialem, a młodsi widzowie masowo zaczęli poznawać pierwsze dwa sezony. Sam Lynch przyznał, że nie należy tego traktować jak nowy sezon starego serialu, ale jak 18-godzinny film. No, ale może lepiej nie oglądać go na raz.
I chociaż świat co jakiś czas obiegają newsy o jego kolejnych, tajemniczych projektach, coraz głośniej mówi się, że Lynch przeszedł na filmową emeryturę. Pozostaje więc trzymać kciuki, żeby to jednak nie była prawda.
Po codzienną dawkę filmowych smaczków wpadaj na: