Żyjemy w dziwnych czasach. Jedni pokazują na YouTube, ile rzeczy jest w stanie kupić człowiek za pieniądze zarobione na pokazywaniu innym, ile rzeczy jest w stanie kupić człowiek. Drudzy walczą w spożywczakach o torebkę za 300 złotych, zostawiając swoją godność zaraz za automatycznymi drzwiami. A trzeci przyglądają się temu szczerze zastanawiając, dokąd to wszystko zmierza. Jaki jest nasz prawdziwy cel? Okej, możemy wciąż rozstrząsać, co poszło nie tak. Tyle że przecież to wszystko już zostało powiedziane. Na przykład w 1967. W filmie Absolwent. Uwaga: spojlery.
Ile warstw ma dobry film?
Dobry film jest o czymś i jednocześnie jest o czymś innym – powiedział Mike Nichols w jednym z wywiadów. W duchu tego stwierdzenia wyreżyserował Absolwenta – swój drugi (zaraz po Kto się boi Virginii Wolf?) pełnometrażowy film dla Hollywood. Tylko co to ma w ogóle znaczyć?
Pozornie historia jest prosta. 21-letni Benjamin (w tej roli 30-letni Dustin Hoffman, którego twarz zdobi już co prawda kilka pierwszych mimicznych zmarszczek, ale komu miałoby to przeszkadzać) jako absolwent wraca do rodzinnego domu po zakończeniu collegu. Okazuje się, że odnosił tam całkiem spore sukcesy, o czym dobitnie informuje nas i całe sąsiedztwo urocza para plastikowych rodziców o białych uśmiechach. Ben jednak, zamiast cieszyć się na powitalnej imprezce i wypijać z rodzinką hektolitry alkoholu z czerwonych kubeczków – woli wgapiać się w akwarium z rybkami. Coś mu nie pasuje, coś chciałby zmienić, chociaż sam nie wie co. Obserwuje świat dorosłych, w który właśnie przyszło mu wkroczyć i nie ma pomysłu na własną przyszłość.
Pustki rozterek młodości
Kiedy więc w jego życiu pojawia się Pani Robinson, o której śpiewali Simon & Garfunkel, zanim jeszcze wiedzieli, że ich kawałek będzie wykorzystany w filmie, nieporadny romans wydaje się być nieunikniony. Relacja kończy się jednak zawsze na upojnych chwilach w hotelu, w którym każdy już zna fałszywe nazwisko i zawstydzoną, spoconą twarz chłopaka. Poza seksualną więzią otoczoną plastikową otoczką nie ma tam właściwie nic więcej. Każda próba nawiązania dialogu zdaje się wrzeszczeć, że oto spotkały się dwa światy, które nijak się ze sobą łączą.
Równie plastikowi rodzice coraz bardziej irytują się tą podwórkową bezczynnością syna, który zamiast coś robić, robi nic. Tylko co ma robić, skoro przecież nie wie. Bezskutecznie rozmyśla nad swoim życiowym celem, dzieląc dzień na wylegiwanie się na dmuchanym materacu w basenie, a schadzki z panią Robinson. I kiedy Ben zdaje się wpadać coraz głębiej i głębiej w stan upojenia własną niewiedzą i strachem o przyszłość, następuje przełom. Ten jeden klik, kiedy okazuje się, że na świecie jest jedna osoba, która go rozumie. Za taką miłość jest w stanie poświęcić wszystko to, czego nie ma. Ben poznaje w końcu swój cel. Cel ma na imię Elaine.
I tutaj właściwie można by zakończyć całą historię. Romantyczne zakończenie romantycznej historii o romantycznej miłości zagubionego w życiu chłopaka. Tyle że filmowi Absolwent daleko do opowieści o romantycznej miłości zagubionego w życiu chłopaka. Co może być romantycznego w tej wewnętrznej szamotaninie?
Wszystkie symbole Absolwenta
Lata sześćdziesiąte dla amerykańskiego społeczeństwa były niemal tym samym, czym jest dla nas rok 2019. Przesyt, sztuczny wizerunek i umiłowanie do posiadania rzeczy. Piękny dom z basenem, sportowe stypendium, czerwony kabriolet, rozmowy o przyszłości plastiku i długie wieczory przy kieliszku burbonu. I gdzieś pośród tej materialnej rzeczywistości wrzucony jest młody człowiek, który chce żyć inaczej. Tylko że nie wie, co to właściwie znaczy – inaczej?
Wróćmy na chwilę do samego początku. Ben wraca na rodzinne włości i jedyne, na co ma ochotę to puste wgapianie się w akwarium z rybkami. Nie byłoby w tym nic dziwnego – ot zwykły zabieg reżyserski, pokazujący błądzące po pustce myśli młodego człowieka. Tyle że właściwie kilkanaście minut później widzimy, jak tytułowy Absolwent sam jest taką rybką uwięzioną w akwarium. I Nichols nawet nie stara się pokazywać tego jakoś specjalnie subtelnie. Dostajemy więc kultową już scenę, jak Benjamin w stroju płetwonurka zostaje niemalże wepchnięty do basenu przy uciesze tuzina gości na rodzinnym garden party.
Próbując nadać temu wszystkiemu jakikolwiek sens, wskakuje do jaskini lwa. Kostiumografowie i scenografowie postarali się o to, żeby postać pani Robinson była niczym dzikie stworzenie, mieszkające w swojej dżungli z tysiącem roślin wokół. Ale od tego momentu w życiu Bena wcale nie jest lepiej. Światło jest jakby ciemniejsze, Ben wypala papierosa za papierosem, patrząc smutno w niebo w chwilach refleksji nad toksycznością tego, co robi. A kiedy po jednej (!), nawet niezbyt udanej (a przynajmniej fatalnie rozpoczętej) randce z córką swojej kochanki zauważa małą iskierkę szansy na znalezienie sensu, uczepia się jej kurczowo i obsesyjnie. Bez refleksji, czy ten sens… ma w ogóle jakiś sens.
Medium jest przekazem
Ale Nichols idzie jeszcze głębiej. Wychodzi poza zwykłą symbolikę i bawi się samym medium. Możliwościami, jakie dla tego gościa z teatru daje zabawa kinem. Dzięki temu dostajemy sutą filmową ucztę, która, pomimo że menu jest zawsze to samo – potrawy za każdym seansem smakują zupełnie inaczej. Z każdym kolejnym podejściem do Absolwenta zagłębiamy się coraz bardziej w sytuację bohatera. Wszystkie ujęcia kręcone z perspektywy Bena to nie mógł być przecież zabieg przypadkowy. On wszystko widzi, ale nie słyszy. I nikt w sumie nie słyszy też jego. Potulnie daje sobą kierować, robiąc coraz bardziej idiotyczne rzeczy. A wszystkiemu przygrywa kilkukrotnie:
Dziesięć tysięcy ludzi, może więcej
Ludzi, którzy rozmawiali nie mówiąc
Ludzi, którzy słyszeli nie słuchając
(…) I nikt nie ośmielił się
Zakłócić dźwięku ciszy.
I najbardziej przerażający jest chyba moment, w którym (być może za pierwszym, a może za setnym seansem z kolei) zdajesz sprawę, że Ben to właściwie Ty. Mike Nichols odbył poważną rozmowę na temat tej roli z Robertem Redfordem, który bardzo chciał zagrać w Absolwencie. Nie potrzebuję Boga, potrzebuję luzera, którym wszyscy kiedyś się czuliśmy, kiedy zaczynaliśmy nasze dorosłe życie – odpowiedział mu, chyba najbardziej dobitnie kwitując postać, która finalnie trafiła do rąk Dustina Hoffmana, zupełnie niedoświadczonego wcześniej w filmach.
Jesteśmy więc, jak ten filmowy luzer, uwięzieni w ciasnym kombinezonie. I wszyscy pchają nas ku jednemu ustalonemu z góry celu, niczym rodzice wpychali Bena do wody. I w końcu się poddajemy, tonąc na dnie tego własnego basenu. Dając się zamknąć jak rybki w akwarium, które podpływają jak się do nich postuka w szybkę.
Jak odnaleźć swój cel?
Nichols mówi jednak głośno: hej, przecież cel może być inny! Człowiek może szukać wolności, popełniać głupoty i rzucać te głupoty tylko po to, żeby robić jeszcze większe głupoty. Może wsiąść do czerwonego kabrioletu i w rytmie Simona & Garfunkela pojechać do innego miasta, żeby zepsuć komuś ślub. Może porwać pannę młodą, zabarykadować krzyżem drzwi do kościoła i uciec zatłoczonym autobusem w nieznane.
Tylko że zamiast napisów końcowych, po Absolwencie zostajemy niczym podróżnicy, którzy przypadkiem znaleźli się w busie razem z Benem i Elaine, posadzeni niewygodnie z przewrotnym zakończeniem tej historii. A co, jeśli nasz cel koniec końców okazuje się idiotyczny? A co, jeśli to społeczeństwo, rodzice, telewizja, wędkarz, który karmił nas codziennie kukurydzą mieli rację? Co, jeśli wolność była największa głupotą? Jeśli nasze decyzje wcale nie są dobre? I tak dochodzimy wspólnie z Nicholsem do konkluzji, którą dobitnie widać na minach głównych bohaterów na kilka sekund przed zaciemnieniu ekranu.
Życie przecież finalnie zawsze dokądś zmierza. Nie wiesz tylko dokąd, dopóki nie dojdziesz do końca. (…) Może Ci się wydawać, że znasz swój cel, ale nigdy nie dowiesz się, czy był nim naprawdę, dopóki to się nie wydarzy. To rzeczywistość decyduje tu bardziej niż Ty.
Dustin Hoffman po wielu latach przyszedł do Nicholsa z pomysłem na nakręcenie drugiej części Absolwenta. O nieudanym małżeństwie Bena i Elaine. Nichols miał ponoć wybuchnąć śmiechem. Nie dziwię się. Po moich napisach końcowych Ben też wysiadł z busa na pierwszym lepszym przystanku. Szukać sensu w życiu. I popełniać kolejne błędy.
Po codzienną dawkę filmowych smaczków wpadaj na: