W czerwcu 43 lat temu w hollywoodzkiej kinematografii miało miejsce przełomowe wydarzenie. A właściwie przełomowa premiera. W kinach zadebiutował bowiem film Szczęki i zapoczątkował to wszystko, czego plony zbieramy dzisiaj. Ale po kolei.
Dajcie nam się rozerwać!
Jest rok 1974. Do kin wszedł właśnie dramat Sugarland Express. To był drugi film Stevena Spielberga, który pojawił się na srebrnym ekranie i dzisiaj raczej mało kto o nim pamięta. Zapewne dlatego, że w czasie premiery reżyser namiętnie pracował już nad swoim pierwszym prawdziwym dziełem, by zapisać się na kartach historii kina. I co? No i zapisał się.
Kino w tym czasie kojarzyło się wciąż z wyższą rozrywką, chociaż powoli zaczynało się to zmieniać. Pamiętajmy tez, że w dwóch poprzednich dziesięcioleciach przechodziło poważny kryzys. Wszyscy oglądali telewizję. Wszyscy tworzyli dla telewizji. Także Spielberg. Odbiorcy kina potrzebowali mniej wymagającej rozrywki i coraz chętniej stawiali na filmy stawiające w napięciu, najlepiej z jakimiś efektami specjalnymi (chociaż te z perspektywy czasu ogląda się bardziej z uśmiechem na ustach aniżeli podziwem). Wytwórnie zaczęły kombinować, jak przyciągnąć takiego widza. Universal znalazł odpowiedź.
Maszyna rusza z przytupem
O tym, że Szczęki w ogóle zostaną nakręcone, wiedziano już dwa lata przed premierą. Producenci Studia Universal kupili prawa do książki Petera Benchley’a o tym samym tytule jeszcze przed jej premierą. Ruszyła więc podwójna promocja. Universal dokładał wszelkich starań, żeby pozycja zyskała rozgłos w mediach i stała się bestsellerem. Wtedy tylko pozostanie ogłosić oficjalnie powstanie filmu i ruszyć z jeszcze większym rozgłosem. Tak też było. Przeprowadzono ponad 200 wywiadów z członkami ekipy i obsadą w trakcie kręcenia zdjęć (dwa razy więcej niż robiło się to normalnie). Ciągle wydawano oświadczenia, informujące o tym, jak przebiega produkcja. Wokół premiery stworzono aurę wydarzenia roku. Wydarzenia jak najbardziej sztucznie rozdmuchanego, bo przecież co zrobić jeżeli Ameryka nie kocha rekinów? Przypomnieć, że rekinów trzeba się bać. A strach jest przecież fajny. Podobno nawet na pokazie przedpremierowym podczas sceny z odgryzioną głową publiczność nie krzyczała wystarczająco głośno, więc Spielberg nakręcił ją jeszcze raz. Sprawdźmy może, czy robi na Was wrażenie.
Nie? Panie Spielberg, jeszcze raz poprosimy.
Dystrybutorzy postawili na mocne wejście – film wyświetlany był w ponad 400 kinach w USA i 55 w Kanadzie (standardowa liczna wynosiła wówczas około 150 łącznie). To był pierwszy taki przypadek w historii. Na samą kampanię promocyjną Universal wydał najwyższą jak dotąd kwotę, z czego najwięcej, bo aż 700 tysięcy dolarów poświęcono reklamie telewizyjnej na dwa tygodnie przed premierą. Każdy, kto oglądał późnym wieczorem telewizję, MUSIAŁ zobaczyć zwiastun Szczęk. Sam trailer nie był może spektakularny, ale z pewnością budził niepokój, co wystarczało, by oddać klimat i zaciekawić widza.
Ile razy widziałeś już Szczęki?
O filmie mówiła cała Ameryka. Właściwie nie. O filmie mówił cały świat. Tylko przez pierwsze trzy dni od premiery Szczęki zarobiły 7 milionów dolarów (i to jedynie na rynku krajowym), czyli prawie tyle, ile przeznaczono na produkcję filmu (same 3 mechaniczne rekiny kosztowały po 250 tysięcy dolarów każdy). To jednak nie wystarczyło producentom. Osiem tygodni po premierze pojawiły się nowe reklamy, które pytały „Ile razy widziałeś Szczęki?”. Plakaty przedstawiały zdjęcia z podpisami widzów, którzy rzekomo byli tak zakochani w filmie, że widzieli go już kilkukrotnie. Produkcja finalnie stała się najbardziej dochodowym filmem w historii kina z kwotą prawie 130 milionów dolarów i nagrodzona została trzema Oscarami i Złotym Globem.
Tak zaczęła się nowa era – era blockbusterów. Filmy stawały się po prostu czystą rozrywką. Drogą i dochodową rozrywką. Do 1979 roku średnia kwota przeznaczana na produkcję filmów w Stanach wzrosła o 450 (!) procent.

A Wy ile razy widzieliście Szczęki? Bo Joseph J. Cresci z Brooklynu widział sześć. Ale to było w ’75…