Żaden człowiek nie jest skazany na porażkę i każdy ma tutaj coś zrobienia – powiedział o ulubionym ze wszystkich swoich filmów Frank Capra – Skoro się urodził, urodził się, by czegoś dokonać. No właśnie… Tylko kto decyduje o tym, CZEGO ma dokonać? To wspaniałe życie, czyli amerykański świąteczny klasyk co roku wielu z nas przypomina o tym, że nasze życie jest wielką wartością. Tylko czy Capra na pewno serwuje nam bożonarodzeniową kolację z happy endem? A może bliżej jej do kompotu z suszu, który wydaje nam się smaczny tylko wtedy, gdy pływa sobie spokojnie w szklance?
Bożonarodzeniowa historia, której nikt nie chciał
Jak to często z największymi hitami bywa, zaczęło się od historii, której nikt nie chciał. Pewien facet na początku lat 40 napisał 21-stronicową opowiastkę o mężczyźnie, który w Boże Narodzenie chce popełnić samobójstwo. Z ratunkiem Bóg zsyła do niego Anioła. Ten robi kilka sztuczek i pokazuje mu, jak bardzo smutny byłby świat, gdyby nigdy się nie urodził. Happy end. W opowieści oczywiście, bo autor nie miał tyle szczęścia co jego przywrócony do życia bohater.
Długo nie mógł znaleźć wydawcy. W końcu poddał się, rozsyłając historię znajomym jako dodatek do bożonarodzeniowej kartki z życzeniami. Tak The Greatest Gift trafił w ręce producenta w wytwórni RKO Pictures. Od razu dostrzegł w historii niemały potencjał, widząc w głównej roli Cary’ego Granta. Chociaż za aż 10 tysięcy dolarów (co wówczas było kwotą niemałą) wykupili prawa do ekranizacji, a nad wstępnymi wersjami scenariusza pociły się największe głowy studia, to nikt jakoś nie kwapił się do rozpoczęcia zdjęć. Do czasu, gdy na opowieść nie trafił Frak Capra.
Był rok 1945, a Capra wrócił właśnie ze służby na wojnie i szukał historii, która mogłaby oficjalnie zaznaczyć jego powrót do Hollywood. Jako prawdziwy imigrant-patriota (właśnie stworzył 7 patriotycznych dokumentów wojennych, nawołujących do miłości dla kraju i wiary w idee wielkiej Ameryki) od razu zakochał się w proamerykańskiej opowieści o wartościach i dylematach, towarzyszących życiu Amerykan właściwie od niepamiętnych czasów. A przynajmniej on sam takich czasów nie pamiętał. Był świeżo po założeniu własnego niezależnego studia produkcyjnego i podpisał z RKO kontrakt na dystrybucję kilku jego filmów. Jak nietrudno się domyślić, pierwszym z nich miało być właśnie To wspaniałe życie.
Gorzka opowieść o niespełnionych marzeniach
Ostateczna wersja ze scenariusza znacznie różniła się jednak od oryginału. W opowieści George Bailey (główny bohater) jest gorzkniejącym politykiem, żyjącym utraconymi marzeniami o własnym biznesie. W filmie – to faktycznie biznesmen. Tyle że z przypadku. Seria życiowych niefortunnych i tych bardziej fortunnych zdarzeń zmusza go do porzucenia marzeń o podróżowaniu. Zamiast rozłupywać świeże kokosy na Fidżi – zjada lunche w biurze rodzinnej firmy, którą odziedziczył po ojcu. Zamiast spać co noc w innym hotelu, mieszka w starym, przeciekającym deszczową porą domu w Bedford Falls – mieście, z którego nigdy nie przyszło mu wystawić choćby czubka nosa. Jedyne co zdaje się mieć, to wspaniała żona. Ale czy ta rodzinna sielanka nie była przypadkiem JEJ marzeniem z dzieciństwa?
Frank Capra wpada w obsesję
Capra wziął sobie za punkt honoru, by opowiedzieć tę historię dokładnie według własnej wizji. Wpadł przy tym w niemałą obsesję – nie obchodziło go, czy film będzie sukcesem. Chodziło mu o przekaz. Trzeba jednak przyznać, że każdy szczegół: od obsady, po plan filmy i rozczulającą muzykę, był dopracowany do perfekcji. Zebrał zgraję naprawdę świetnych aktorów, gotowych, by opowiedzieć historię George’a właśnie tak, jak tliła się ona w głowie Capry.
Wiedziałem, że jest tylko jeden człowiek, który zagrałby tę rolę… James Stewart. (…) Okazało się, że Stewart z przyjemnością zagra nawet bez wysłuchania całej historii.
– napisał w swojej biografii Frank Capra. Miał na planie niemal samych oscarowych aktorów: Thomasa Mitchella, Henry’ego Traversa, Lionela Barrymore’a i Donnę Reed (która lata później zachwyci w Stąd do wieczności). Donna, podobnie jak James Stewart, zgodziła się przyjąć rolę natychmiast.
Kiedy skończyliśmy kręcić To wspaniałe życie, myślałam, że chyba nigdy nie będę w stanie zrobić żadnego filmu. Wydawało mi się, że już nigdy nie będę w stanie przeżyć na planie doświadczenia porównywalnego do tego.
– wyznała po latach Donna.
James Stewart i walka z cukrem
Faktycznie doświadczenie, nawet jak na oscarową aktorkę musiało być niemałe, bo już same opisy planu zdjęciowego robią wrażenie. W rzeczywistości bowiem miasto Bedford Falls nie istniało – w całości odpowiadali za nie mistrzowie od scenografii zatrudnieni przez Caprę. To wspaniałe życie w całości nakręcono na ogromnym filmowym ranczo w Kalifornii należącym do RKO. Zbudowano całe miasto – od ulic po niemal sto budynków oraz dzielnicę mieszkalną.
Wysadzono drzewami park, posadzono dorosłe dęby i wpuszczono zwierzęta, które miały nadać miastu odrobinę życia. Z uwagi na to, że nie ma świątecznego filmu bez zaśnieżonych ulic (a w Kalifornii takowy naturalnie nie pada. Jeszcze.), spec od efektów specjalnych, Russel Shearman opracował nowy przepis na sztuczny śnieg. Tak, przekopujący się przez zaśnieżone po kolana ulice James Stewart w rzeczywistości brodził w mieszance wody, płatków mydlanych, piany i cukru. Wszystko to oczywiście w akompaniamencie kalifornijskiego słońca, które nie przestaje radośnie parzyć nawet zimą. A film kręcono pomiędzy kwietniem a lipcem 1946.
Robisz coś dobrego? Ukarzemy cię!
Jednak setki ujęć w spadającej na głowie słodko-mokrej mieszance nie były największym wyzwaniem, przed jakim stanął James Stewart jako George Bailey. Miał się bowiem wcielić w faceta dobrego do szpiku kości, rozdartego wewnętrznie pomiędzy tym, o czym marzy, a tym, co powinien robić. Faceta, który codziennie zakłada maskę uśmiechniętego szefa, męża i ojca. Który gdzieś za wielkim, zrupieciałym domem z cholerną zepsutą barierką schodową, zakopał marzenia z dzieciństwa.
Krytycy w 1946 roku nie mogli się nadziwić, dlaczego miałby nas wzruszać film, który w rzeczywistości dostarcza tak niewiele satysfakcji. Capra postanowił potrząsnąć wizją standardowego filmu o amerykańskim śnie i ustawił głową w dół. Zupełnie inaczej niż kiedykolwiek wcześniej, przez większość czasu główny bohater jest przecież karany za… robienie dobrych rzeczy. Kiedy ratuje życie swojego brata – traci słuch w jednym uchu. Kiedy ratuje swojego szefa przed przypadkową katastrofą – dostaje burę. Kiedy po zmarłym ojcu przejmuje całą odpowiedzialność związaną z prowadzeniem firmy – musi pożegnać swoje plany o podróżach i studiach poza miastem. Kiedy ratuje firmę i mieszkańców znienawidzonego już przez siebie miasta przed bankructwem – pozostaje z dwoma dolarami w kieszeni.
Jak uwolnić się z Bedford Falls?
Ale George to przecież ten dobry. Skacząc z radości niczym wariat, chowa dwa dolary i wraca do żony cieszyć się z namiastką tego, co pozostało im z miesiąca miodowego za oceanem. George nigdy się nie skarży. Tymczasem jednocześnie Bedford Falls roztacza macki wokół jego szyi, stając się pułapką, z której nie da się uwolnić. I chociaż pozornie George jest bardzo blisko lokalnej społeczności, to w rzeczywistości coraz silniej się od niej izoluje. I kiedy życie zmusza go do tego, by poprosić kogoś o pomoc… udaje się do uosobienia „Scrooge’a” (filmowy Pottera), który, gdyby konwencja filmu na to pozwalała, wykrzyknąłby na do widzenia złowieszcze buahaha.
George nie wierząc, że ktokolwiek byłby mu w stanie pomóc, uświadamia sobie, że martwy będzie wart więcej niż żywy. Kiedy więc Anioł Stróż pokazuje mu alternatywną wersję społeczności Bedfard Falls, w której George nigdy by się nie urodził – przed oczami staje mu prawdziwy koszmar. Szybko uświadamia sobie, że Ci wszyscy ludzie byli mu znacznie bliżsi niż mu się to przez całe życie wydawało.
Łatwo jest jednak z perspektywy widza oddać się tym radosnym emocjom (właściwie to niepoddanie się tym emocjom z końcówki Tego wspaniałego życia zahacza chyba o psychopatię) przygrywanym w rytm „Auld lang syne”. Oddać emocjom i zapomnieć, że przecież w życiu Georga wszystko zmieniło się tylko pozornie. Okej, zrozumiał, że jest ważny i kochany, ale w żadnym stopniu nie przybliżyło go to do marzeń o studiach na drugim końcu kraju. Nadal będzie pewnie co jakiś czas z nostalgią patrzeć w kubek czarnej kawy, myśląc, co by było, gdyby. Nadal będzie walczyć z Potterem, który, jak to w żadnej bajce nigdy nie bywa – nie został nawt ukarany za bycie złym.
Jednostka czy grupa? Wojna o komunizm
Zakończenie To wspaniałego życia jest dla mnie we wspaniały sposób otwarte. Nie da się przecież w lekko ponad dwie godziny odpowiedzieć na pytania, które stoją przed zachodnią kulturą od lat: jak kultura oparta na indywidualności wspiera społeczność? Jak system ekonomiczny, jawnie zachęcający do sukcesu jednostek zapobiega wykorzystywaniu społeczeństwa?
Czy skrzypek powinien grać według własnych nut, czy może sumiennie odgrywać swoją rolę w orkiestrze? Jak znaleźć balans? Nadal nie znaleźliśmy idealnego rozwiązania i Capra wcale nie zamierza nam go podawać. To trochę jak z wigilijnym karpiem – jeden widzi w nim pyszne świąteczne danie, inny dostrzega zupełnie niepotrzebne cierpienie zwierząt.
W filmie doszukiwano się ukrytych przekazów komunistycznych. Wszak zdawać by się mogło, że koniec końców jednostka poświęca się dla swojej społeczności. Capra jednak nie został nigdy oficjalnie o nic oskarżony. Całym swoim życiem udowadniał w końcu swoją miłość do wartości wolnej Ameryki. On dostrzegł w tej historii znacznie głębszy przekaz do opowiedzenia. Według niego to właśnie dopiero balans pomiędzy wartościami kapitalistycznymi a społeczną odpowiedzialnością ma szansę na powodzenie.
Docenić swoją rolę
Cały nasz świat, zupełnie jak świat George’a z każdej strony obiecuje nam możliwości. Kusi sukcesem, który możemy osiągnąć, jak tylko w pełni poświęcimy się samym sobie. Ale jednocześnie sukces ma przecież wielu ojców. Tylko przy współpracy i wsparciu innych ludzi sukces jest tak naprawdę możliwy. Chociaż przekaz Tego wspaniałego życia może się wydawać naiwny, wręcz zbyt „amerykański”, to przecież nadzieja i marzenia nie są żadną naiwnością. Czegokolwiek nie zrobimy, w naszym życiu zawsze będzie pewna niekompletność. To właśnie ta niewiadoma czyni nasze życie wspaniałym.
Co mogę powiedzieć nowym pokoleniom? Nie podążajcie za trendami. Twórzcie je! Uwierzcie w siebie! Tylko odważni są w stanie coś stworzyć.
– powiedział w latach 80 Frank Capra. Wielu krytyków wciąż widzi sporą niespójność w historii Georga. Co go tak właściwie ucieszyło? Dlaczego tak łatwo poddał się swojej roli w społeczeństwie?
Bo w końcu zrozumiał, że to właśnie była jego życiowa misja. Miał uratować Bedford Falls i setki ludzi przed nieszczęściem. Los przez lata próbował go zatrzymać tam, gdzie jest jego miejscena ziemi. On wcale nie był karany. Był nagradzany wspaniałymi ludźmi wokół. Tym, co się naprawdę liczyło. Zwyczajnie nigdy tego nie doceniał.
Po codzienną dawkę filmowych smaczków wpadaj na: